czwartek, 18 kwietnia 2013

Dębową Aleją - Oak Alley Plantation

Historia Nowego Orleanu to nie tylko samo miasto, ale wszystko co je otacza, jezioro, bagna, rzeka Missisipi. W okolicy miasta ze względu na jego usytuowanie nigdy nie było za dużo ziemi uprawnej, jedynie wzdłuż samej rzeki grunty nadawały się pod uprawę. Tak to na przełomie XVIII i XIX wieku powstało pasmo plantacji ciągnące się od samego miasta w górę rzeki po obu jej stronach. Plantacje powstawały w miejscach gdzie tylko warunki pozwalały na to. Okoliczna ziemia nie była jednak najwyższej jakości, więc najczęściej uprawianą rośliną była niezbyt wymagająca trzcina cukrowa. Ta tropikalna, roczna roślina, może być zbierana nawet do czterech razy w roku. Wyciśnięty z niej sok był  gotowany w wielkich kadziach, a syrop w ten sposób powstały ulegał później krystalizacji. Tak właśnie w tej okolicy produkowano cukier. Wraz z rozbudową miasta okoliczne plantacje znikały, a w ich miejsce powstawały dzielnice mieszkalne. Definitywnym końcem pozostałych plantacji była jednak   wojna secesyjna przegrana przez Południe (Konfederatów) i zniesienie niewolnictwa. 
Dzisiaj wciąż można znaleźć w okolicy zachowane posiadłości (domy) plantatorów z tamtych czasów, a kilka z nich jest dostępnych dla zwiedzających.  Za mała opłatą można zobaczyć stylowo odrestaurowany dom i ogród.   Wyjeżdżając za miasto i kierując się w górę rzeki  po niecałej godzinie jazdy można dotrzeć do plantacji zwanej Dębową Aleją (Oak Alley Plantation). W latach jej świetności ta sama droga zajmowała dwa dni jazdy dorożką, albo ponad jeden dzień statkiem parowym w górę rzeki od miasta.


Urok plantacji jest niezwykły. Jest w tym i jakaś nostalgia za czymś co minęło niepowrotnie i nigdy nie wróci, jest i romantyzm i ten specyficzny czar amerykańskiego Południa połączony z gościnnością. Dodatkowym atutem jest fakt, że przewodniki, bardzo młode i ładne, noszą suknie z epoki (a ściślej mówiąc cała ich toaleta jest z epoki), poruszając po się po całym budynku i jego licznych schodach z gracją i dostojnością. Przypominają tym samym poprzednie właścicielki domu, zwłaszcza jego pierwszą, Celinę Roman, której ojciec Joseph Pilie, architekt, zaprojektował posesję dla nowożeńców. The Bon Séjour, bo taka była jej pierwotna nazwa, została zbudowana pomiędzy rokiem 1837 a 1839 dla Jacques'a i Celiny Roman, którzy po zawarciu małżeństwa w 1834 r. w Nowym Orleanie do czasu skończenia budowy przeprowadzili się na plantację w kilka lat później. Dla wychowanej w mieście Celiny była to niemalże przeprowadzka na koniec świata. Jacques, który pochodził (można by rzec z rodziny ziemiańskiej, bardzo zamożnej (jego brat Andre w ówczesnym czasie był gubernatorem Luizjany, a siostra Josephine wyszła za mąż za luizjańskiego „Króla cukru”) zajął się prowadzeniem plantacji, jej interesami i zyskiem z uprawy trzciny cukrowej. W domu zaś rodziły się (i niestety, umierały, ze względu na liczne epidemie i wyjątkowo niekorzystny klimat) kolejne ich dzieci, a w międzyczasie bawili goście z okolicznych plantacji oraz z miasta. I choć to plantacyjne życie może wydawać się sielanką (jak nasza „wsi spokojna, wsi wesoła”) to ciężko doświadczyło gospodarzy, zwłaszcza, że Jacques zmarł w wieku 48 lat po zaledwie 10 latach małżeństwa zostawiając Celinę samą z dziećmi. Utrzymanie domu, nieuczciwi doradcy, liczne, chorujące dzieci, rosnące długi a przede wszystkim brak doświadczenia w prowadzeniu plantacji spowodowały nieuchronne bankructwo i zmusiły Celinę do sprzedania posesji. Od tego czasu piękna Aleja Dębów przechodziła z rąk do rąk, pojawiali się kolejni i kolejni właściciele, wojna, która bardzo zubożyła całe Południe, doprowadziły dom do ruiny. W końcu w 1925 roku plantacja trafiła w dobre ręce Josephine i Andrew Stewartów, którzy z ogromną pomocą konserwatora zabytków odnowili i odrestaurowali jej dawną świetność, przywracając urok i czar z poprzedniego wieku. Josephine Stewart założyła fundację „Oak Alley Plantation”, która po jej śmierci opiekuje się całą posesją, domem, ogrodem i pozostałymi na plantacji budynkami, udostępniając ją zwiedzającym. Plantacja jest także wpisana do rejestru zasobów kulturowych Stanów Zjednoczonych.

czwartek, 11 kwietnia 2013

Parada Wielkanocna

O tym, że Nowy Orlean to miasto zabawy, radości i przyjemności powszechnie wiadomo. I wiadomo również, że każdy powód jest dobry aby odbyła się kolorowa parada, ku uciesze rozbawionych tłumów z licznymi turystami na czele. Z okazji Wielkanocy, już – uwaga! – po raz trzydziesty, ulicami miasta przeszedł barwny korowód kapeluszników.


Parada wielkanocna tradycję ma bogatą i wielbicieli wielu. Jej pomysłodawczynią jest znana i ceniona w mieście od lat 60-tych, tancerka Chris Owens, która choć najlepsze lata ma już dawno za sobą, nadrabia szykiem i strojem (szczerze to na twarz lepiej nie patrzeć; wygląda niestety jak mumia i chyba nie potrafi starzeć się z godnością...) oraz iście królewską oprawą. Są więc piękne kapelusze, jajka wielkanocne z niespodzianką w środku i oczywiście korale, korale, korale...

Choć cała ta zabawa trąci troszkę myszką to jednak ma swój urok, ten wyjątkowy czar Południa, gdzie ludziom do głowy przychodzą szalone rzeczy i wszystko jest możliwe. Również na Wielkanoc. To strasznie miła, zabawna odmiana od znanego nam siedzenia przy stole i tradycyjnej sałatki jarzynowej z majonezem. I czego jak czego ale kapeluszom noszonym w ten dzień przez wszystkie miejscowe panie oryginalności odmówić nie można.

środa, 10 kwietnia 2013

Dzień Świętego Józefa - Super Sunday

Co roku w trzecią niedzielę marca, która przypada w okolicy Św. Józefa (19 marzec) ulicami Nowego Orleanu paradują „Indianie”. Nie są to prawdziwi amerykańscy Indianie, ale Murzyni ubrani w kolorowe stroje. Parada ta ma ponad stuletnią tradycje, jej termin nie jest przypadkowy, dla niepoznaki  organizowana  była w tym samym czasie kiedy włoscy, a właściwie sycylijscy emigranci świętowali dzień  Św. Józefa. Ze świętujących włoskich emigrantów niewiele się ostało, ale za to mamy dziś paradujących Indian.


Początki powstania tej tradycji nie są jasne, z jednej strony mogą pochodzić od zbiegłych niewolników, dla których indiańskie plemiona były jedynym miejscem, gdzie mogli się ukryć i żyć na wolności. Z drugi strony ich przesadnie zdobione stroje przypominają bardziej stroje Indian z objazdowych cyrków z przeszłości prezentujących w dość wypaczony sposób „Dziki Zachód”.

Obecnie parada to około pięćdziesiąt plemion składających się z kilku lub kilkunastu osób. Każde plemię ma oczywiście swojego wodza, który dumnie maszeruje otoczony swoją świtą w rytmie bębnów lub przy akompaniamencie całego zespołu.

wtorek, 9 kwietnia 2013

Kawałek Polski w Nowym Orleanie

Właśnie wróciliśmy z zakupów gdzie bardziej z sentymentu aniżeli z jakiekolwiek tęsknoty, kupiliśmy kilka przysmaków (zdjęcie poniżej). To tak gdyby się ktoś obawiał, że może nam tutaj brakować polskich specjałów.


A jeśli już wspominamy o kawałku Polski w NOLA to główna ulica wzdłuż największego kanału w mieście (Industrial Canal), tego który po Katrinie jako pierwszy zalał miasto nazywa się Poland Avenue.




poniedziałek, 8 kwietnia 2013

O dzielnej Małgorzacie, która cholery się nie bała

Pozostając wciąż w temacie irlandzkim muszę Wam koniecznie opowiedzieć o Margaret Haughery, której pomnik stojący w dzielnicy Irish Channel jest pierwszym pomnikiem w Stanach Zjednoczonym wystawionym dla kobiety. O kobietach do tej pory na blogu nie pisaliśmy wiele, dlatego zdecydowanie pora na zmianę, zwłaszcza, że w barwnej historii Nowego Orleanu, począwszy od jego powstania, znaczącą i ważną rolę odgrywają właśnie kobiety. Niesamowite, silne, pracowite  i szalenie fascynujące. 

Wróćmy jednak do postaci Margaret Haughery. Nie była to znana pani polityk, ani sławna kobieta nauki, ni właścicielka ogromnej plantacji nad rzeką. Była skromną irlandzką emigrantką, aparycji dość powszechnej i banalnej, raczej ubogą, bez koneksji, majątku, czy jakiejkolwiek władzy. Ta wydawałoby się, prosta kobiecina (jakże pozory mylą!), nie dość że uratowała setki, jeżeli nie tysiące osieroconych dzieci to w ciągu kilkudziesięciu lat stała się najbardziej podziwianą kobietą w Nowym Orleanie (notabene zwaną „Święta Małgorzata”), na której pogrzebie zjawili się wszyscy mieszkańcy, a lokalny dziennik „The Times-Picayune” na jej nekrolog przeznaczył całą stronę tytułową.

Dwa portrety Margaret Haughery; po lewej obraz autorstwa Jacques Amans z 1842 r.; po prawej fotografia nieznanego autora ze zbiorów The Historic New Orleans Collection.

Margaret Haughery z jednym z tysiąca ukochanych dzieci 

Margaret, wtedy jeszcze Gaffney, do Stanów Zjednoczonych przypłynęła wraz z rodzicami „za chlebem”, w poszukiwaniu lepszego życia dla ich trójki z prześladowanej i biednej wówczas Irlandii. Jako dziewięciolatka została przez nich osierocona i to zaledwie w cztery lata po przeprowadzce na nowy kontynent, tułając się odtąd po różnych lepszych i gorszych przytułkach (zdecydowanie gorszych: nigdy z tego powodu nie nauczyła się czytać ani pisać, do końca życia podpisując się znakiem X). Będąc w dwudziestej drugiej wiośnie życia, poślubiła urodzonego tak jak ona w Irlandii Charles'a Haughery i przeprowadziła się do Nowego Orleanu, aby już do końca życia związać się z tym miastem. Szczęście Margaret nie trwało jednak długo, w 1835 roku przez Nowy Orlean przetoczyły się dwie ciężkie epidemie cholery i żółtej febry zabierając ze sobą życie 10 tys. mieszkańców miasta. W tym męża i nowo narodzonego dziecka naszej bohaterki. Ona zaś zamiast pogrążyć się już na zawsze w żałobie, zwariować, zabić się czy oszaleć, wzięła się do działania aby pomóc tym, którym udało się przeżyć, zwłaszcza, że osieroconych zostało dużo dzieci, a wiele z ocalałych kobiet straciło podobnie jak Margaret całe rodziny zostając bez środków do życia.
Margaret najpierw rozpoczęła pracę w pralni, później w mleczarni, dostarczając mleko od drzwi do drzwi, żyjąc bardziej niż skromnie i odkładając wszystko to, co udało się jej zarobić (nie dziwi więc, że do końca życia ubierała się tylko w dwie suknie, codzienną i świąteczną; więcej jak zwykła mawiać nie potrzebowała).
Przełomowym momentem stało się spotkanie z siostrą Regis Berrett ze wspólnoty Sióstr Miłosierdzia, która połączyła ich we wspólnej pracy i przyjaźni na kolejne 45 lat. Zanim przez miasto w 1853 r. przeszła kolejna epidemia żółtej febry, której żniwo to 11 tys. istnień ludzkich, Margaret zdążyła już stworzyć pierwszy sierociniec. Pracy i osieroconych dzieci jednak przybywało zupełnie nieproporcjonalnie do skromnych funduszy, którymi dysponowały obie panie. Margaret z zaoszczędzonych pieniędzy kupiła upadająca piekarnię, nazywając ją po prostu „Chleb od Małgorzaty” a pa jakimś czasie również niewielką mleczarnię. Piekarnia nie tylko zaczęła przynosić dochód, ale również dzięki dobremu gospodarowaniu hojnie obdarowywała wszystkich potrzebujących: dzieci, starców, chorych i bezdomnych. Z pomocą siostry Regis udało się jej wybudować w mieście trzy sierocińce oraz kaplicę, przebudowaną później na kościół pod wezwaniem św. Teresy z Avili, w którym to sąsiedztwie znajduje się pomnik Maraget. Podczas wyniszczającej Południe wojny secesyjnej ta dzielna kobieta pracuje jeszcze trzy razy bardziej, dostarczając chleb i mąkę głodującym, poszkodowanym w wojnie, starcom i dzieciom. W chwili śmierci wciąż pracuje, ma 69 lat a cały swój majątek, 50 tys. dol., zapisała sierocińcom, które stworzyła z uwzględniem również samotnych matek i osób starszych i chorych. Na jej pogrzebie w 1882 r. żegnały ją tłumy. Pomnik upamiętniający tę wyjątkową kobietę stoi w Irish Channel od 1884 roku a napis, który na nim widnieje to po prostu „Margaret”. Li i jedynie.

Pomnik Margaret Haughery w dzielnicy Irish Channel