poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Pierwsze wzloty i upadki


Początki. One nigdy nie są ani łatwe ani przyjemne. Nowe miejsce trzeba poznać, polubić, oswoić. Ułożyć go po swojemu. Zawrzeć nowe znajomości. Znaleźć „swoje” sklepy. A to wymaga czasu. Bilans jednak nie wygląda tak źle. Pierwsze wzloty i upadki za nami. Ad rem, najpierw...

MINUSY:
  • Zgubienie kierunkowskazu (patrz: wpis i zdjęcie niżej);
  • Gorąco, gorąco, gorąco;
  • Wilgotno, wilgotno, wilgotno;
  • OKROPNIE (!!!) gorąco i wilgotno (35 stopni C + wilgotność 100%);
  • Bolesny i dosłowny upadek na rowerze w kałużę (więcej wstydliwych szczegółów pominę);
  • Szukanie nowego mieszkania od września (czynność wyjątkowo niemiła i powodująca ból głowy: najpierw szukanie, potem umawianie, wreszcie oglądanie, po czym wypełnianie aplikacji gdzie ważna jest praca, zarobki i rekomendacje, gdzie patrzą na nas jak na wariatów – dziwny akcent i mało kredytów – i gdzie, niestety, zdarzają się prawdziwe świry, które – uwaga – po wypełnieniu tego wszystkiego dzwonią po informacje dodatkowe);
  • Dziwne owady i insekty w jakiś monstrualnych rozmiarach (wszystko jest tu większe, bardziej spasione i rozwinięte), wychodzące na zewnątrz zwłaszcza wieczorem, tudzież nocą;
  • Okropne dziury na ulicach (gorsze niż na Brzeżance przed remontem!) – będzie o tym wkrótce osobna notka z dokładną ilustracją kilku głównych ulic miasta;
  • Podatek stanowy i podatek miejski dodawany do każdego zakupu/usługi/jedzenia, wyższy niż w NJ i prawie tak samo wysoki jak w Nowym Jorku;
  • Brak internetu.
     Obite kolano w dwóch wersjach kolorystycznych ;)

PLUSY:
  • Nasze obecne mieszkanie!!!;
  • Nasza obecna okolica czyli tzw. Uptown;
  • Absolutnie wyjątkowa architektura: mieszanka stylu francusko-hiszpańsko-niemiecko-kreolsko-amerykańskiego (tak samo skomplikowana jak dzieje tego miasta) oraz przepiękne kościoły, z których słuchać głośne bim-bom! roznoszące się dostojnie i spokojnie po mieście (a propos kościołów – my mieszkamy koło gotyckiego, a raczej neogotyckiego St. Stephen Church na Napoleon Avenue budowanego przez niemieckich kolonistów w latach 1868-1887) – o architekturze będzie oczywiście osobna i nie jedyna notka, zwłaszcza po zakupieniu przeze mnie w sobotę: „New Orleans Streets: A Walker's Guide to Neighborhood Architecture”;
  • Jedzenie, jedzenie, jedzenie!!!
  • Kafejki, restauracje, jadłodajnie, bary, knajpy, bistra, „dinery” we wszystkich odmianach!;
  • Pyszna, wyjątkowa kuchnia nowoorleańska z niesamowitą gamą owoców morza i ryb słodkowodnych (otaczają nas wszak bagna i potężna rzeka Missisipi) oraz smakowite, świeże i dorodne owoce i warzywa;
  • Lokalne piekarnie i „bulanżerki” (np. „La Boulangerie” na Magazine Street), w których można kupić bagietki, croissanty i chleb na zakwasie (po odpowiednich cenach oczywiście ;) oraz inne cudeńka, typu wielkie i smakowite kanapki z serem brie - mniam;
  • Pyszna kuchnia ze wszystkich stron świata – do wyboru do koloru, również cenowo: bywa b. drogo (omijamy) i szalenie przystępnie – tam bywamy!;
  • Klimatyczne sklepy z mydłem i powidłem oraz prowansalskim zapachem (cokolwiek to znaczy ;) i oczywiście stylem;
  • Potężne natężenie hipsterów na metr kwadratowy = temu na Brooklynie (na marginesie: NOLA to obecnie nr 4 jeżeli chodzi o hipsterskie miasto ;);
  • Muzyka na – dosłownie – każdym rogu;
  • Ciekawe życie nocne – w ciągu dnia miasto chowa się w upale za drewnianymi okiennicami, przy klimatyzacji i wiatrakach, ożywa wieczorem i nocą zapełniając się ludźmi (my jednak jesteśmy zbyt umęczeni upałem i gorącem by z tego korzystać, zasypiamy niedługo po 22, poważnie);
  • Wszędzie i szybko da się dojechać rowerem, jest sporo tras i dość bezpiecznie;
  • Znalezienie (tfu, tfu, tfu! przez lewe, prawe i jeszcze raz lewe ramię) mieszkania (dzisiaj mają dać nam znać, trzymajcie kciuki!);
  • Pierwsi bułgarscy koledzy: Iwo i Ilian – poznani w niedzielne, późne popołudnie w Lebanon Cafe;
  • Brak internetu!

A żeby nie być gołosłowną oto kilka zdjęć:

 Od lewej u góry: crabmeat and eggplant stack (krab z bakłażanem), thick fried catfish (smażony sum), the seafood platter (owoce morza: krewetki, ostrygi, krab i sum - wszystko smażone) oraz falafelki (kulki z ciecierzycy) z pitą, winem i libańską herbatą z róży i orzechami - na samą myśl znowu jestem głodna...

Pyszne śniadanie w najbardziej hipsterskim dinerze jaki znam, czyli Slim Goodies Diner z dolewką kawy na życzenie i przy dźwiękach muzyki, której nie potrafię nazwać. Na talerzu omlet z grubym kawałkiem żółtego sera oraz meksykańska jajecznica z czarną fasolką, awokado, smażonymi bananami i tortillą.

W naszej kuchni chleb - marzenie - na całe "danie" wystarczy kromka, masło i świeże pomidory - można jeść z rozkoszą, na okrągło, cały dzień.

NOWI BUŁGARSCY KOLEDZY: Iwo i Ilian - jest jedzenie, jest wino, jest zabawa ;)

C.D.N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz